Schudłam całe 8 kilo, chociaż tego nie widzę. może po pasku u spodni. Po świętach wolę nie sprawdzać, bo się załamię. 

W pracy, którą lubię, z ludźmi, których lubię, w której byłam doceniana, powiedziałam coś sprzecznego z wizją liderki. I już jestem w niej nikim. Oficjalnie wszystko miło, ale odebrano mi argumenty do domagania się o awans. Przykro, lubiłam, a teraz czekam na wiosnę i więcej ofert. Przeczekam, coś wartego uwagi musi się pojawić. Pora się intensywniej pospłacać i spróbować żyć trochę biedniej. Jeżu, przecież podstaw mam aż nadto. Przeżyję. I jak ostatnio, w jakiś ładny dzień przyjdę wcześniej z wypowiedzeniem i zajmę się pracą jak gdyby nigdy nic.

Uratowałam rośliny, z kilkoma się poddałam, wciąż mam pełne parapety. Wychodowałam pierwsze własne warzywa. 

W końcu ruszyłam za granicę, zobaczyłam dwa kolejne miasta w kraju. I nawet można powiedzieć, że prawie byłam w górach. Zbiłam trochę nieuzasadniony lęk. Doświadczyłam pięknych koncertów, za mało obejrzałam i przeczytałam. 

Posmakowałam mojego ulubionego szczęścia kilka razy. To wciąż niewiele, ale doceniam każdą minutę radości. Chcę więcej, nie wiem, jak i którędy.

Nie jest mi w tej chwili dobrze. Popłakuję sobie, bo mogę. Bo nie mam na to wpływu. Zjem coś, utopię się w wannie, emocje zaleję winem, żeby nie myśleć, albo myśleć za dużo, pooglądam pieprzone fajerwerki przez okno, napiję się wody, zaspamuję loforo, będę wobec siebie miła i czuła, ktoś musi. 

Wiem, że jestem wystarczająca, że mam w sobie dobro, I głupio ufam, że to dobro do mnie wróci. 

To tylko kolejne okrążenie wokół Słońca. Podsumowane, bo czemu nie. Będzie mi pewnie trudno, ale nie takie chujnie przetrwałam, prawda? 

Wam życzę lepszego. I jak macie jakieś postanowienia, to niech Wam wyjdą. Ja tylko chcę być dla siebie jeszcze milsza.